2009

2009.12.10 Koniec pogoni za szczęściem

W najbliższy czwartek zapraszam na spotkanie pod hasłem "koniec pogoni za szczęściem" na podstawie książki o tym samym tytule napisanej przez Barry'ego Magida, ktory jest terapeutą i nauczycielem zen w jednym: "Szczęście pojawia się wtedy, kiedy przestajemy za nim szaleńczo gonić: ujawnia się, gdy pozwalamy sobie na spontaniczne i autentyczne bycie sobą, bez zasłon i manipulacji". Wydawca pisze, ze książka jest między innymi o emocjonalnej nieuczciwości, o wielkim, z uporem budownym przekonaniu, że dzięki wypieraniu się swoich pragnień i ściganiu ideałów osiągniemy szczęście. Porozmawiajmy o tym, do zobaczenia, tanna

W pierwszym rozdziale tej książki mam zamiar zbadać, w jaki sposób
możemy wyraźniej uświadomić sobie naszą „sekretną praktykę” i przyznać się do niej z większą szczerością. Bo na razie angażujemy się w nią, by tak rzec, za
kulisami, w wyobraźni, w cichej nadziei, że naprawi nas ona czy uzdrowi.

DLACZEGO TAK NAPRAWDĘ MEDYTUJEMY?
Kiedy pytam ludzi, na czym polega ich praktyka, zwykle słyszę coś w rodzaju:
„Liczenie oddechów”. Ale co ta osoba faktycznie robi? Którąkolwiek metodę
stosujemy, nieuchronnie staramy się włączyć praktykę w służbę jednej lub wielu naszych fantazji o uleczeniu. Fantazja o uleczeniu to nasz prywatny mit, za pomocą którego zwykle staramy się wyjaśnić, co takiego jest z nami i naszym życiem nie tak i co naszym zdaniem mogłoby ten stan rzeczy poprawić.
Czasem te fantazje są całkiem wyraźne: jesteśmy pewni, że wiemy, co tu nie
gra i co chcemy osiągnąć. Oczywiście, to poczucie pewności nie gwarantuje, że mamy rację…
Fantazje o uleczeniu przyjmują wiele form, a kiedy wiemy, gdzie się kryją, możemy je rozpoznać w przeróżnych sytuacjach.
Buddyzm przedstawia wizję życia, którego natura jest taka, że nie dotyka
go żaden brak. Tym niemniej pożądanie wydaje się zawsze powstawać z
doświadczenia jakiegoś braku. Czy zaspokojenie naszych pożądań naprawdę
przywraca nam utraconą całość, czy też może zmusza nas do niekończącej się,
frustrującej pogoni za tym, czego nigdy nie zdobędziemy?
„Dualizm” to słowo, którym buddyści opisują doświadczenie odcięcia się
od tego, co jest istotne w życiu. Gdziekolwiek jesteśmy, zawsze czujemy, że to,
czego chcemy i potrzebujemy, jest gdzie indziej. Możemy się czuć osamotnieni,
wyobcowani z życia, jak gdyby zapadła kurtyna i oddzieliła nas od pełnej
obecności i zaangażowania w życie i kontakty z innymi ludźmi.
Bez względu na to, jak usilnie szukamy w świecie zewnętrznym tego,
czego nam brak, zawsze i tak będziemy musieli wrócić do pytania: czego tak
naprawdę nam brakuje i dlaczego jesteśmy przekonani, że tego nie mamy?
Prawie zawsze dochodzimy do wniosku, że coś jest z nami nie tak. To dlatego nie zdołaliśmy osiągnąć tego, czego chcieliśmy, i dlatego nie dostaliśmy miłości i uwagi, których potrzebujemy. Nasze fantazje o uleczeniu zawsze odnoszą się jakoś do tego, co jest z nami nie tak, i opierają się na naszym własnym, prywatnym wyjaśnieniu, w jaki sposób zostaliśmy uszkodzeni, dlaczego jesteśmy niepełni czy nic niewarci. Szukając wyjścia z cierpienia musimy przede wszystkim dostrzec jego źródła w sobie. Jeśli praktykujemy buddyzm, kusi nas, aby obarczyć winą za to cierpienie nasze pożądania lub egocentryzm – przecież sam Budda powiedział, że szwankujemy pod tym względem, prawda?
Wyobrażamy sobie: „Gdybym tylko mógł się pozbyć tych złych części
samego siebie, to wszystko byłoby w porządku”. Albo może powinienem się
wyzbyć w ogóle „siebie”! I oto „ja” wikła się w paradoks pozbycia się „mnie”.
„Ja”? „Mnie”? Moje „ja”? Ilu nas tam siedzi i po której stronie jestem? Jak to się stało, że rozdrobniłem się na tyle kawałków?
Podstawowy dualizm, w którym tkwimy, zasiadając na poduszce, to nie
jakaś metafizyczna abstrakcja, tylko bardzo realne doświadczenie osoby
skierowanej przeciw sobie samej w pogoni za uzdrowieniem, które obiecuje
fantazja. Oczywiście, robimy to na bardzo szlachetnych zasadach, wmawiając
sobie, że chcemy być uduchowieni, a nie materialistyczni, współczujący, a nie
egoistyczni, samowystarczalni, a nie bezradni, spokojni, a nie rozchwiani i tak
dalej, i tak dalej. I choć te cele same w sobie istotnie są wartościowe, to nasze
dążenie do nich jest maską dla świata, za którą kryje się niezgoda na samego
siebie. Duchowość skrywa tu wewnętrzny konflikt.
Nieustannie widzę uczniów, dla których ukrytym celem praktyki jest eksterminacja jakiejś części ich samych, której nienawidzą. Czasami jest to ich gniew, czasami seksualność, emocjonalna wrażliwość, niekiedy ciało albo nawet umysł, który obwiniają o cierpienie. „Gdybym tylko raz na zawsze mógł się tego pozbyć...”. Spróbuj sam wstawić coś w miejsce kropek. Takie podejście do praktyki, jeśli nie stawimy mu czoła, robi z uczniów duchowych anorektyków (a czasem i anorektyków w sensie dosłownym): praktyka staje się szlachetną drogą oczyszczenia samego siebie z tego, czego się u siebie nienawidzi. Ruszamy na wojnę z własnym umysłem, staramy się odciąć emocje lub myśli w ogóle, jak gdybyśmy za to mogli raz na zawsze osiąść w spokojnej pustce.
Sercem praktyki buddyjskiej jest akceptacja.
Zarówno terapia, jak i medytacja jest w stanie wywołać głębokie zmiany w naszym życiu, ale nie w taki sposób, jak tego oczekujemy. Zmiany, które odczujemy po latach terapii lub praktyki, mogą być zupełnie inne od tych,
których się spodziewaliśmy na początku. W najgłębszym znaczeniu i medytacja i terapia prowadzi do zmiany, ucząc nas pozostawiania wszystkiego takim jakie
jest. Nasze życie już teraz zawiera w sobie wszystko!
 

Koniec pogoni za szczęściem, Barry Magid